piątek, 22 maja 2015

s.m.

Dzisiejszy popołudniowy huragan spraw
rodzinno - dziecięcych nadwyrężył mnie.
Kark się spiął, ramiona i ręce napięte.

Aż niemożliwe, że w jednym dniu...
Najpierw telefon z gimnazjum, od pedagog,
że Weronka słabo się czuje,
za godzinę telefon od Hani, że kawałek bramy
spadł jej na nogę a noga opuchnięta,
no i Ania...
w środę paskudna chemia do żyły a dziś
przysypianie, zmęczenie a w planach wyjazd do kochanych Kuzynów z CBA.

Ja w pracy. Mojej cudownej, potrzebnej, ważnej dla mnie i Dzieci.

Ratunkuuuu !!!
Za dużoooo !!!!!

i tak jak nagle się wszystko nakręciło,
tak powolutku, wyraźnie się rozjaśniało.

Zapytałam siebie, Wszechmocnego,
ale, że co? Przecież nigdy wszystkie 3.

Uwielbiam pytać, bo przychodzą odpowiedzi. Najczęściej.
Może trochę czasu, może trochę mojego wyciszenia, bym je mogła usłyszeć,
i zrozumieć.

W ciągu ostatniego miesiąca mierzę się z głębszym poziomem samotnego macierzyństwa.
PP postanowił wziąć urlop od życia i przeprowadził się w najdalszą część Polski.
Pomimo tego, że nie jesteśmy już całe wieki ze sobą, to jednak był do tej pory bliżej dzieci,
szkoła mogła zadzwonić do niego, a ja miałam chwilę,
by przy moim braku prawka i auta zorganizować się i dojechać,
do domku, szpitala, pogotowia lub czegoś innego.

Rozjaśnienie nie przyszło same.
Najpierw dwie terapie odwołano,
przeniosłam trzecią,
M nakarmiła Angel, zapewniła spokojny sen,
a później zawiozła nas do nas :)
Zobaczyłam, dotknęłam, przytuliłam
i nic nie wyglądało strasznie.

Angel pojechała pociągiem,
pewnie prześpi ten weekend, ale w szczęściu bliskości Rodziny.

A ja
poczułam
sprawdziłam,
iż samotne macierzyństwo w moim wydaniu
samotnym nie jest.

I niech tak będzie :)